Nowa Huć, czyli o miłości
Deszczowe
dni położyły kres porze roku, o której śpiewali The Zombies.
Żaden osiedlowy Romeo nie zawoła, jak jeszcze 2 tygodnie temu pod
oknem jednego z wieżowców na osiedlu Przy Arce: Gośka,
na pole! Już! Żadnen też kilka lat
młodszy przyjezdny nie będzie się o owo pole przekomarzał. Jak ma
się te 11 lat, to rozmowa z dziewczyną łatwa nie jest. On
przyjezdny, ona tutejsza, no to o czym tu gadać? A czasu mało, żeby
wakacyjna miłość zaowocowała pocztówką z Krakowa, lub choćby
nową znajomą na Facebooku. Pogadali. Najpierw o szkole. Kto chodzi
do lepszej. W której jest sklepik. Gdzie lepsze obiady. W końcu
zaczęli roztrząsać stary, zapiekły spór o to, czy się mówi:
„na dwór”, czy „na pole”. Kiedy wszystkie znane argumenty już padły, chłopak zażartował: Na
pole, na pole, jak jakiś Napoleon po
czym zadumał się: a kto to był ten
Napoleon? Ona: to
takie ciastko jest. On: nieee,
to z mitologii.
No
ale to jeszcze wakacje były. Głowa odpoczywa. Wiedza wietrzeje.
Ważne, że gadka się klei. Jak się nie klei, to nie ma pod czyim
oknem wołać. Potem się pod dawnym kinem Świt, które w ładnym,
świeżo odremontowanym budynku mieści teraz supermarket Tesco,
ogłoszenie pojawia: Panią na spotkania
bez zobowiązań poznam i numer
telefonu wypisany wielokrotnie. Im więcej kandydatek, tym lepiej.
Marketing to się nazywa. Trzeba się umieć sprzedać. Trzeba
utrafić w target. Tesco utrafiło. Dzikie tłumy ciągną dniami i
nocami. To czemu ów pan nie miałby spróbować? Tylko strategia
słabo dopasowana. Kiedyś pewnien kolega zapytał mojej koleżanki:
będziesz moją dziewczyną?.
Nie -
odpowiedziała. A ty? -
zapytał kolejną i tym samym jego szanse spadły do zera, bo się
okazało, że żadna z nich nie była „tą jedyną”.
Niejedna
się już o tym przekonała i to odkrycie sprowadziło na dusze
biedaczki dni co najmniej tak deszczowe, jak ta jesień przedwczesna
za oknem. Moja sąsiadka, której wiek zdradza jedynie twarz, bo
ubranie, opalenizna i tatauaż zdają się sugerować jakieś 10 lat
mniej, mogła być takiego zdarzenia ofiarą. Sprawca znany z
imienia. Wytatuowane kursywą na ramieniu: ”Edmund” zdradza skąd
jej zaduma i troska, na twarzy wyryte. Co począć? Ogłoszenia pod
Tesco raczej nie wywiesi. Na anons wspomniany również nie odpowie.
Pozostaje wyjście alternatywne. Tłusty kocurek lub, również bardzo
w tych stronach popularny, koślawy kundelek. Zawsze to smutne, kiedy
się ludzko-ludzkie relacje zastępuje ludzko-zwierzęcymi. Wydaje mi
się też, że nieuczciwe w stosunku do zwierząt. Zwierzę ma prawo
być zwierzęciem, a nie mężem/żoną/dzieckiem/przyjacielem
(niepotrzebne skreślić).
Nie
zrozumcie mnie źle. Nie snuję tu wizji katastroficznych. To, że
zaczyna się od 11 letniego Napoleona z palcu zabaw, nie musi
oznaczać, że nieuchronnym finałem będzie kiepski tatuaż i kot
jako nagroda pocieszenia. Życie takie złe nie jest. Nie zawsze
dostajesz zonka. Ot, choćby niedawno w pobliskim kościele na
Ludźmierskiej chrzest był. Długość sukienki mamy odwrotnie
proporcjonalna do wysokości obcasów. Pozłacana biel podkreślała
intensywność opalenizny. Świeżo wygolona łysa czaszka taty
połyskiwała. Podobnie garnitur opięty na monstrualnych rozmiarów
klatce piersiowej. Mała Olimpio Kowalska, witamy w gronie
wierzących! To się nazywa love story z happy endem. A właściwie z
happy beginingiem, bo to, co kończy filmy, zwykle zaczyna coś w
realu.
No, ale jak już Edmund zawiedzie, pozostaje tłusty kocur Jakub. Ten
sam, o którym wspominałam w którymś z poprzednich postów. Kot
pyszałek. Mógłby prowadzić warsztaty asertywności w pobliskiej
poradni. Gdyby mu się chciało. Nie ma Edmunda, jest Jakub, i dobrze.
Zwłaszcza, że kiedy na polu non stop leje i nie da się wyjść,
żeby z sąsiadkami poplotkować, to człowiek sam siedzieć w domu
nie musi i o pogodzie, również tej w duszy, ma
komu opowiedzieć.