Nowa Huta jest tutaj

Nowa Huta jest tutaj

poniedziałek, 2 września 2019



Złodziejka

Wczoraj uzupełniłam swoją kolekcję o nowy egzemplarz. Jest piękna. Różowa. Złośliwi powiedzieliby, że to majtkowy odcień tego koloru. Ale nie zamierzam zaprzątać sobie tym głowy. Mnie się podoba. Może wyrosłam już z tego, by stroić się w różowy od stóp do głów. Nie zgodziłabym się także, żeby ten kolor  zdominował moje otoczenie. Ale taki drobiazg, jak to, co mam na myśli, właśnie w różowym kolorze, najsilniej przemawia do tej małej dziewczynki ukrytej głęboko we mnie i wywołuje uśmiech na jej twarzyczce. Jedno jednak nie daje mi spokoju. Dlatego postanowiłam pierwszy raz powiedzieć o tym otwarcie. Przyznać się.

            Po raz ostatni zapłaciłam za nie jakieś osiem lat temu. Jeszcze zanim sprowadziłam się tutaj, do Nowej Huty. Od tego czasu moja kolekcja poszerza się o nowe egzemplarze, które wcześniej należały do kogoś innego. Ten ktoś zgubił je. Upuścił. Może machnął ręką i kupił sobie nowe. W końcu to nie jest droga rzecz i jej utrata nie uderzy po kieszeni nawet kogoś źle sytuowanego. Ktoś inny zaś podniósł zgubę i podłożył ją u mnie. Konkretnie na parapecie mojego okna. Z którego właściciel mógł swobodnie sięgnąć po swoje. Choć z jakiejś przyczyny tego nie zrobił. A zatem to ja po nie sięgnęłam i dorzuciłam do swojego pudełka, by radośnie grzechotały, ilekroć sięgnę po nie, bo akurat będą mi niezbędne. Być może nikt ich nie szukał. Gdyby nie ta uczynna osoba, najpewniej starsza pani, która pod moim oknem przechodzi cienkim trotuarem, by dostać się pod swoje okno, gdzie wytrwale rozkopuje zwykły, osiedlowy trawnik, by ten kawałeczek ziemi uczynić swoim pięknym, zadbanym, kwiatowym ogródkiem (kiedyś o tej pasji napiszę więcej), nie schyliła się, nie podniosła zguby, w końcu nie umieściła jej na moim parapecie, może drobiazg leżałby na trawniku do dziś, jego metalowa część korodowałaby, a plastik zanieczyszczał środowisko naturalne. Bo przecież ja wtedy musiałabym więcej plastiku kupić. Przyczynić się do jego produkcji. Tym, jak postępuję, przynoszę niewielką ulgę Matce Ziemi, a także zapewniam tym maleństwom drugie życie. To nie ulega wątpliwości.

A jednak, gdybym znalazła czyjś portfel albo złoty zegarek, nie zachowałabym go sobie. Nie kolekcjonowałabym cudzych zgub, gdyby przedstawiały większą wartość. Tu pojawia się zagwozdka. Czy to, co robię jest kradzieżą? Czy jest nią znaleźć coś i nie oddać? Nawet jeśli nie wiem, do kogo należy zguba, choć fakt, mogłabym mniej więcej właściciela zlokalizować. Mieszka w moim pionie. Nade mną. W mieszkaniu numer: 6 lub 9 lub 12. Podobnie jak ja, wiesza swoje pranie na specjalnym wysięgniku za oknem. Czy nie byłoby nadgorliwością nachodzić sąsiadów, by zwrócić im coś tak małego i niepozornego? Czy jest kradzieżą przywłaszczyć coś o tak nikłej wartości?

            Jest czy nie? Czy można powiedzieć o mnie, że jestem lokalną złodziejką klamerek..?



wtorek, 2 października 2018

Koń trojański, przestrzeń wspólna i po co w ogóle o tym piszę...




Ludzie bywają trudni – zbyt ogólne.
Sąsiedzi bywają trudni – dalej domaga się doprecyzowania.
Są różne powody, dla których sąsiedzi mogą zaleźć za skórę – cieplej, cieplej…

Jednym z nich jest sposób,w jaki korzystają z przestrzeni wspólnej i na ile uwzględniają w tym innych ludzi. Tak...

Ja przykładowo notorycznie zostawiam wózek dziecięcy na klatce schodowej. Klatka jest niewielka. Jedyny kawałek miejsca, z którego wtedy korzystam znajduje się obok wejścia do piwnicy. Zostawiając tam wózek zmuszam innych właścicieli piwnic, żeby wchodząc do nich z jakimś większym ekwipunkiem, jak na przykład rower, byli zmuszeni odsunąć stojący tam wózek. Jestem tego świadoma. Ale jednak nie zmienia to faktu, że, o ile potrafię sprowadzić wózek z wysokiego parteru, czyli z jednych schodów, niosąc dziecko na rękach, o tyle trudno mi powtórzyć ten manewr w drugą stronę, tym bardziej, że poza dzieckiem mam wtedy zazwyczaj ze sobą ciężkie zakupy. Dodajmy, że z wózka korzystam w ciągu dnia wielokrotnie, toteż dla własnej wygody i licząc się, że tym samym narażam na niewygodę innych ludzi, z premedytacją robię tak dalej. Zakładam, że gdyby komuś to przeszkadzało, porozmawiałby o tym ze mną i ustalilibyśmy jakiś kompromis.

Dlaczego o tym piszę? Ponieważ zdarzyło mi się jakiś czas temu całkiem przypadkowo być świadkiem wydarzenia, które rzuciło mi nowe światło na pewien absurd, który z czasem przestał mnie dziwić. Dzielnica Nowa Huta ma już swoje lata. Kiedy powstawała ludzie mieli więcej znajomości zawartych w kolejkach, satysfakcji z załatwienia mięsa na wesele dziecka, oraz radości z mielonego w niedzielę. Mieli także stanowczo mniej samochodów. Dziś, kiedy ich przybyło, parkowanie stało się nie lada wyzwaniem i kierowcy prześcigają się w swojej kreatywności, gdzie i jak parkować. Chodnik? Trawnik? Parking! Tym bardziej dziwić może zaparkowany na miejscu o przestrzeni odpowiedniej dla samochodu osobowego... rower. Tak, rower, przypięty łańcuchem w taki sposób, że auto, nawet mini Cooper mini Smart, czy inne gigantycznych rozmiarów resoraki, nie zmieszczą się już obok. Why? Why? Whyyyyy?!

Otóż wcześniej nie wiązałam obecności roweru z faktem, że tuż za nim znajduje się nie ruszana stamtąd od lat przyczepa kempingowa. Stoi na kawałku chodnika niedaleko altanki śmietnikowej i zdaje się nikomu nie wadzić. A jednak jest to prawdziwy koń trojański przestrzeni parkingowej…

Wracając do wspomnianego wydarzenia. Pewnego dnia, czekając aż stojące na ulicy auto, ruszy się i będę mogła przejechać, zobaczyłam swojego sąsiada który zrobił, co następuje:

Odpiął rzeczony rower.
Schował go do przyczepy.
Zaparkował swoim autem na tym miejscu.
EUREKA!

Nowe osiedla mają miejsca zarezerwowane dla mieszkańców blokadami, do których każdy ma swój klucz. Mój sąsiad zorganizował coś takiego dla samego siebie. Zaradny? Cwany? Buc? Niepotrzebne skreślić.

Pytanie, czy coś z tym robić, a jeśli tak, to co. Tym bardziej, że trwa to od co najmniej sześciu lat (przynajmniej od tak dawna ja jestem tego świadkiem, niewykluczone że proceder trwa znacznie dłużej). Zatem miejsce należy do sąsiada jakby tytułem zasiedzenia / zaparkowania. Od dłuższego czasu ten stan rzeczy jest milcząco akceptowany przez pozostałych sąsiadów ( być może wcale nie, może coś robili, ale nic nie wskórali, zakładam jednak, że tak nie było).

Zastanawiając się nad tą sytuacją, wymyśliłam kilka możliwych rozwiązań.

1. Przyjeżdża gigantyczny monster truck i bez trudu parkuje w tym miejscu, miażdżąc doszczętnie rower sąsiada.
2. Jakiś usłużny chuligan z klatki obok kradnie rower. W łagodniejszej wersji likwiduje łańcuch przypięty na stałe w miejscu parkingowym i przestawia rower na widoczne miejsce obok.
3. Inni sąsiedzi podejmują rozmowę z właścicielem roweru uświadamiając mu, że jego praktyka jest krzywdząca dla innych. W tym przypadku wskazane byłoby, żeby rozmowę podjęła lokalna społeczność w liczbie większej niż jeden i w razie, gdyby to nie poskutkowało zgłosiła sprawę wyższej instancji, administracji, dzielnicowemu etc..
4. Marudzić i obgadywać sąsiada za jego plecami, ewentualnie patrzeć na niego spode łba, nie życzyć dobrego dnia i stosować wszelkiego rodzaju bierną agresję.
5. Napisać o tym na swoim blogu.
KURTYNA.

poniedziałek, 6 sierpnia 2018

Życie na śmietnik




Właściwie nikt tu nie przestrzega ustalonej i podobno kiedyś nawet ogłoszonej oficjalnie zasady, że śmieci wielkogabarytowe można wyrzucać raz w miesiącu. Należy zostawić je obok altany śmietnikowej na dzień przed przybyciem ekipy pracowników Przedsiębiorstwa Oczyszczania Miasta. Przyjeżdża ciężarówka wyposażona w wielki szpon, dzięki któremu może chwycić i załadować wielkie, ciężkie szafy, jakby to były drobiazgi i jeszcze miażdży je, by jak najwięcej się zmieściło. Za każdym razem obserwuje ten proces z niegasnącym zainteresowaniem. Z chaosu powstaje kosmos... Nie trwa on jednak zbyt długo. Już na drugi dzień pojawiają się stare muszle klozetowe, wyleniałe kanapy i potłuczone lustra. Gdyby ludzie przestrzegali wyznaczonego terminu, takiego mini wysypiska przed moim oknem można by było uniknąć. Śmieci nie zalegałyby tygodniami czekając na kolejną wizytę Wielkiego Szpona. Pytanie jednak, gdzie miałyby zalegać? Chyba nie w remontowanym właśnie mieszkaniu po zmarłej babci. Tym bardziej, że najprawdopodobniej miała w zwyczaju, niczym drogocenny skarb, przechowywać dla potomnych paskudne, peerelowskie kanapy, meblościanki, stoły, krzesła i taborety odmalowywane wielokrotnie, co zdradza łuszcząca się z nich wielokolorowa farba. Strychów w budynkach brak. Garaże mają nieliczni szczęśliwcy. A zresztą przecież parkują tam swoje auta. Niewielkie piwnice i tak są już przepełnione przetworami, których od lat nikt nie chce jeść. Trzeba się tej graciarni gdzieś pozbyć.

A zatem pozostaje wystawić ją na widok publiczny. Niech inni zobaczą dobytek będący zapisem czyjegoś życia. Niech przekopią, z pasją odkrywcy całą tę stertę w poszukiwaniu czegoś cennego. Może w domu brakuje akurat jakiegoś mebla. Może przyda się na działce. Coś można porąbać i spalić, także wbrew przepisom i na pohybel unijnym eko-restrykcjom. Coś zabiorą dzieciaki, żeby stoczyć bitwę na śmierć i życie, bo ile można przed tym komputerem siedzieć i tylko patrzeć na przemoc?

Pojawia się jeszcze pytanie filozoficzne. Czym jest wielkogabarytowy śmieć, a czym nie jest? Czy chodzi tylko o rozmiar, czy też o zastosowanie danego przedmiotu. Czy musi to być mebel? A pralka? To raczej „elektrośmieć” dla Elektrobrygady, która wezwana telefonicznie przybywa z odsieczą i uwalnia właściciela od zbędnego balastu. Jak dryżyna R - w specjalnej furgonetce. A jednak pralki też stoją. Niedługo, bo zaraz ktoś przychodzi i rozłupuje, uzyskując drogocenny metal. „Zawsze na to piwo będzie”, jak twierdzi mój sąsiad, który zwykł kłaniać mi się w pas w odpowiedzi na moje „dzień dobry”, rzucone lękliwie podczas ucieczki przed jego wiecznie wściekłym, przypominającym szakala, psem. Czasem ludzie wyrzucają nawet przerośnięte kwiaty w wielkich donicach. A zatem nawet coś żywego może stanowić wielkogabarytowy śmieć. Ale, ale, pytanie, dla którego ten wpis powstał brzmi: czy można wyrzucić siebie?

To nie jest bynajmniej teoretyczny koncept, będący wykwitem umysłu zmęczonej rutyną dnia i upałem, już nie tak młodej, ale młodemu dziecku matki. Kilka dni temu na widocznym przez moje kuchenne okno mini wysypisku pojawił się mężczyzna. Siedział i sączył piwo. Czasem chodził i palił. Czasem spał skulony na prowizorycznym legowisku. Czasami gdzieś znikał, żeby później znowu wrócić i powtarzać wymienione czynności. Może miał nadzieję, że żona zmieni zdanie i po niego przyjedzie. To, że to jego żona to tylko przypuszczenie. Co prawda jej zadbany wygląd, fryzura, opalenizna, letnia sukienka i sandały kontrastowały z przybrudzonym ubraniem mężczyzny i jego poobijaną twarzą, ale obstawiam, że to raczej żona niż córka. Po raz pierwszy zobaczyłam ich tu razem. Widać postanowili nie tylko dać swoje śmieci innym do przegrzebania, ale nawet wyprać swoje brudy na oczach i uszach innych. Jej zdaniem to jego wina, że tak skończył. Że popsuł się i teraz zasiada, jako odpad czekając na ciężarówkę ze szponem. To o winie słyszałam mimowolnie. Reszta kłótni docierała do mnie już trudnymi do zrozumienia półsłówkami. Kobieta wsiadła do samochodu i odjechała. Mężczyzna został. Jak porzucony psiak. Tylko, że nikt go żadnym sznurkiem nie przywiązał. Kiedyś pewnie sam sobie tę pętlę zacisnął. To jest takie proste i takie trudne jednocześnie. Pijesz. Pijesz częściej. Pijesz, bo masz problemy. W końcu twoim najgorszym problemem jest to, że pijesz. A najczęściej nie tylko twoim. Wszyscy to wiedzą, a jednak tylu ludzi się na to łapie.


Kilka dni póżniej kobieta przyjechała znowu. Rozmawiali długo i już spokojniej. Miałam wrażenie, że tym razem to ona go prosi, a nie wyprasza za drzwi. Może, żeby wsiadł z nią do auta i ten cały śmietnik zostawił za sobą? Może uznała, że on się do czegoś jeszcze przyda. Nie wiem. Mimowolnie, zerknęłam na nich kilka razy kibicując po cichu, żeby wszystko skończyło się dobrze, chociaż nie mam pojęcia, co to w ich przypadku oznacza.


środa, 15 stycznia 2014


To nie jest wpis antyalkoholowy




Śnieg nie spadł, stąd sezon na panów w klapkach wędrujących beztrosko po piwo, trwa. Mam wrażenie, że nie odczuwają tego, jako przekroczenie granicy swojego terytorium. Są u siebie. Gdyby piwo było w lodówce, również nie ubieraliby butów, żeby po nie pójść. Owo terytorium rozciąga się znacznie poza klatkę schodową, która ostatnimy czasy jest standardowym miejscem towarzyskich spotkań, w czym z powodzeniem zastępuje ławkę sprzed bloku. Chłopaki z sąsiedztwa zamówili sobie tam nawet pizzę. No coż, zgłodnieli. Los panów w klapkach stał się od niedawna trudniejszy do zniesienia, skoro mieszczące się w budynku dawnego kina Świt Tesco przestało być otwarte 24 godziny na dobę. „Sorry Boys” głosił, niby to reklamujący występ zespołu o takiej nazwie, plakat. Wszyscy wiedzieli jednak, do kogo tak naprawdę adresowany był ów napis. Na szczęście pozostały jeszcze usiane gęsto, małe sklepiki z droższym, za to dostępnym 24 h na dobę alkoholem


„Za chwilę zaczną się schodzić na śniadanie” - oświadczyła sprzedawczyni jednego z nich mojemu znajomemu. Była 5 nad ranem. Trzeba jej oddać, że okazała się człowiekiem, kiedy pozwoliła mu podładować komórkę i poczekać, aż uda mu się dodzwonić do żony, która otworzy mu domofon. Klucza zapomniał. Komórka się wyładowała. Bywa. Śniadaniem okazały się być, nie co innego, ale butelki alkoholu, kupowane przez wielu, jak na tak wczesną porę, klientów.


Czego by nie powiedzieć o samych sklepikach, pracujące tam osoby podtrzymują powszechne w Nowej Hucie, dobre tradycje handlowe. Na przekór panującym tendencjom, że małe znaczy kiepskie, bo klienci i tak będą zmuszeni od czasu do czasu coś kupić, żeby uniknąć wyprawy do dalej położonego supermarketu, tutaj małe sklepy mają się dobrze. Najwyraźniej widać to na przykładzie mojego ulubionego z nich. Os. Teatralne od strony ulicy Kocmyrzowskiej. Niech Was nie zmyli kiczowate graffiti wymazane przed wejściem. To nie jest kiepski sklep. Jest wszystko. Jest soczewica, pomidorki pelati, feta i czarne oliwki do mojej ulubionej, greckiej zupy fakes. Pani sama piecze na margarynie z Murzynkiem. Próbowała też śledzi z żurawiną. A przede wszystkim są piwa.


Ze średnich i małych browarów. IPA z amerykańskimi, aromatycznymi chmielami, najlepsze polskie portery bałtyckie, dziwaczny, słodzony laktozą, milk stout, pszeniczne witbiery. To nie są te pseudowyszukane piwa, szeroko teraz reklamowane i powszechnie obecne. Tutaj są te najlepsze. Dla piwnych koneserów. Oraz dla ich żon:). Sprzedawcy wiedzą wszystko o swoim asortymencie. Doradzają, zdradzając się jednocześnie ze swoimi preferencjami. Nawet pani, która jak sama deklaruje, za piwem nie przepada, zachwala to z nalewaka: „pyszne, proszę dotknąć” i podaje właśnie napełnioną zimnymi Dwoma Smokami plastikową butelkę. Kaucja 1 zł. Ale następnym razem proszę przyjść z tą samą. Wróci Pani po nie, jestem pewna – przekonuje. Potwierdzam, w smaku też pyszne. Po tym piwie nawet odbija się kwiatami zachwala jeden z klientów w kolejce. Nie bez powodu, gdy na pewnym blogu piwnym urządzono konkurs na najlepszy sklep z piwem, to pomimo że ten, o którym piszę, nie znajdował się na proponowanej liście, ku zdumieniu autora, dostał kilkadziesiąt głosów.


Nie będę udawać, że jest inaczej. Polecam się tam udać i zakupić zachwalany trunek. Choćby w klapkach, dopóki nie spadł śnieg.



czwartek, 9 stycznia 2014

Jak się bawić, czyli o imprezie sylwestrowej

Jest miejsce na mapie Nowej Huty, którego nie wolno przegapić. Coś o tym wiem. Spędziłam tam sylwestra. Socrealistyczna architektura tego monstrum, sprawia, że po zmroku wygląda posępnie, jak stare zamczysko. Zimowe niebo potęguje to wrażenie. Usytuowanie również nie jest bez znaczenia. Tuż obok, za niewielkim pagórkiem oczom przechodniów ukazuje się, no właśnie... żeby oddać wrażenia koniecznie muszę przywołać zmodyfikowaną do moich potrzeb scenę z kultowego już wykwitu polskiej kinematografii. Wspinając się na wspomniane wzniesienie pojawiają się irracjonalne, nawet dla takiego geograficznego laika, jak ja, oczekiwania, że za moment zobaczy morze. W głowie zachodzi taka wymiana myśli:„I co?...Jest ?” „ Nie, ale też jest zajebiście!”. Łąki Nowohuckie. Wielkie nic. Buddyści osiągają nirwanę. Mistycy spotykają Najwyższego. Tubylcy puszczają fajerwerki, płosząc niczego nieświadome, śpiące smacznie, zamieszkujące te tereny, chronione gatunki ptactwa i owadów.
Nie brałam udziału w lokalnym pokazie sztucznych ogni, ponieważ impreza, w której uczestniczyłam, miała diametralnie inną konwencję niż standardowe bale. Wic polegał na tym, żeby jak najwięcej osób noc przespało. Dodam, że zależało to od hordy młodocianych, którzy na przemian wymiotowali, kaszleli, płakali, smarkali, wydalali, jedli, że nie wspomnę o zażywaniu różnorodnych substancji, różnorodnymi drogami.
Poranek po pełnej niespodzianek nocy nastąpił nadspodziewanie szybko.Obchód standardowo odbył się o 7 rano. Cudem uśpione w końcu dzieci, trzeba było zbudzić do osłuchania. Osobą, która na oddziale pediatrii jest wyżej w hierarchii od nich, jest schodzący z dyżuru lekarz dzierżący w dłoni, niczym drogocenne berło, błyszczący stetoskop. Dzień wyglądał już, jak każdy kolejny spędzony w Szpitalu im. Stefana Żeromskiego z osiedla Na Skarpie. Nadjechał wózek z kanapkami (rano wędlina, wieczorem twaróg - tzw. dieta małego dziecka, gdyby się ktoś pytał). Nadbiegła rzutka i wszechobecna salowa z mopem. Pielęgniarki rozdawały syropki, zastrzyki do zwanych tu pieszczotliwe motylkami wenflonów i inhalacje, pytając o ilość i rodzaj stolców. Rodzice próbowali nakarmić dzieci. Te, nie zważając na ich wysiłki, atakowały już dość zmaltretowaną choinkę. Wymieniały się zabawkami i wirusami. Było wesoło.
Do dwójki dziewczynek, w koszulce z nazwą amatorskiej drużyny rugby podkreślającą stosowną do tej dyscypliny sportu budowę ciała, przyszedł tata nr I (tata nr II przychodził popołudniami do ich mamy). Mama, jak zwykle, tłumaczyła mu, nie przebierając w słowach, szczegóły czekającego ich rozwodu. Brokatowy napis na jej koszulce : „Wanna kiss these lips” był z pewnością adresowany do taty nr II, podobnie z resztą jak leginsy i zdecydowany makijaż. Do niedawna największą popularnością wśród świetlicowych zabawek cieszył się nagi Ken bez jednej nogi. Jednak, gdy stracił kolejną kończynę pani salowa niewiele myśląc, wyrzuciła go.Smutne. Niestety, drogi Kenie i tato Rugby, nawet faceci z taką klatą dostają czasem kosza.
Tyle rodzin, ile szopek w pobliskich parafiach. W naszej na przykład poza Świętą Rodziną znajduję się również stado sklonowanych owiec z identycznym, błędnym spojrzeniem, dwa szarpeje, oraz wróbel wielkości psa. Cudowna, bezsensowna wielorakość. Szopka jest dla dzieci, a dzieci lubią zwierzątka. Podnieś rękę Boże Dziecię... i pogoń ze świątyni tę całą menażerię! Chociaż może lepszy wróbel w garści, niż to, co postawiono w przedszkolu na osiedlu Przy Arce (ostoi nowohuckiej religijności, jakby się mogło wydawać). Pod choinką obok wejścia stoi szopka, w której w miejscu Maryji obok Józefa stoi jeden z trzech króli. Figurki się wytukły. Powstał dżender.

Przed Świętem Objawienia Pańskiego wspomniane dziewczynki opuściły szpital. Pod łózkiem mamy znaleziono niedopitą butelkę rosyjskiego szampana, którą nadejście Nowego Roku świętowali z tata nr II, łamiąc obowiązujące na imprezie zasady. Niektórzy to się naprawdę nie potrafią bawić!

czwartek, 19 września 2013

Nowa Huć, czyli o miłości

Deszczowe dni położyły kres porze roku, o której śpiewali The Zombies. Żaden osiedlowy Romeo nie zawoła, jak jeszcze 2 tygodnie temu pod oknem jednego z wieżowców na osiedlu Przy Arce: Gośka, na pole! Już! Żadnen też kilka lat młodszy przyjezdny nie będzie się o owo pole przekomarzał. Jak ma się te 11 lat, to rozmowa z dziewczyną łatwa nie jest. On przyjezdny, ona tutejsza, no to o czym tu gadać? A czasu mało, żeby wakacyjna miłość zaowocowała pocztówką z Krakowa, lub choćby nową znajomą na Facebooku. Pogadali. Najpierw o szkole. Kto chodzi do lepszej. W której jest sklepik. Gdzie lepsze obiady. W końcu zaczęli roztrząsać stary, zapiekły spór o to, czy się mówi: „na dwór”, czy „na pole”. Kiedy wszystkie znane argumenty już padły, chłopak zażartował: Na pole, na pole, jak jakiś Napoleon po czym zadumał się: a kto to był ten Napoleon? Ona: to takie ciastko jest. On: nieee, to z mitologii.

No ale to jeszcze wakacje były. Głowa odpoczywa. Wiedza wietrzeje. Ważne, że gadka się klei. Jak się nie klei, to nie ma pod czyim oknem wołać. Potem się pod dawnym kinem Świt, które w ładnym, świeżo odremontowanym budynku mieści teraz supermarket Tesco, ogłoszenie pojawia: Panią na spotkania bez zobowiązań poznam i numer telefonu wypisany wielokrotnie. Im więcej kandydatek, tym lepiej. Marketing to się nazywa. Trzeba się umieć sprzedać. Trzeba utrafić w target. Tesco utrafiło. Dzikie tłumy ciągną dniami i nocami. To czemu ów pan nie miałby spróbować? Tylko strategia słabo dopasowana. Kiedyś pewnien kolega zapytał mojej koleżanki: będziesz moją dziewczyną?. Nie - odpowiedziała. A ty? - zapytał kolejną i tym samym jego szanse spadły do zera, bo się okazało, że żadna z nich nie była „tą jedyną”.

Niejedna się już o tym przekonała i to odkrycie sprowadziło na dusze biedaczki dni co najmniej tak deszczowe, jak ta jesień przedwczesna za oknem. Moja sąsiadka, której wiek zdradza jedynie twarz, bo ubranie, opalenizna i tatauaż zdają się sugerować jakieś 10 lat mniej, mogła być takiego zdarzenia ofiarą. Sprawca znany z imienia. Wytatuowane kursywą na ramieniu: ”Edmund” zdradza skąd jej zaduma i troska, na twarzy wyryte. Co począć? Ogłoszenia pod Tesco raczej nie wywiesi. Na anons wspomniany również nie odpowie. Pozostaje wyjście alternatywne. Tłusty kocurek lub, również bardzo w tych stronach popularny, koślawy kundelek. Zawsze to smutne, kiedy się ludzko-ludzkie relacje zastępuje ludzko-zwierzęcymi. Wydaje mi się też, że nieuczciwe w stosunku do zwierząt. Zwierzę ma prawo być zwierzęciem, a nie mężem/żoną/dzieckiem/przyjacielem (niepotrzebne skreślić).

Nie zrozumcie mnie źle. Nie snuję tu wizji katastroficznych. To, że zaczyna się od 11 letniego Napoleona z palcu zabaw, nie musi oznaczać, że nieuchronnym finałem będzie kiepski tatuaż i kot jako nagroda pocieszenia. Życie takie złe nie jest. Nie zawsze dostajesz zonka. Ot, choćby niedawno w pobliskim kościele na Ludźmierskiej chrzest był. Długość sukienki mamy odwrotnie proporcjonalna do wysokości obcasów. Pozłacana biel podkreślała intensywność opalenizny. Świeżo wygolona łysa czaszka taty połyskiwała. Podobnie garnitur opięty na monstrualnych rozmiarów klatce piersiowej. Mała Olimpio Kowalska, witamy w gronie wierzących! To się nazywa love story z happy endem. A właściwie z happy beginingiem, bo to, co kończy filmy, zwykle zaczyna coś w realu.


No, ale jak już Edmund zawiedzie, pozostaje tłusty kocur Jakub. Ten sam, o którym wspominałam w którymś z poprzednich postów. Kot pyszałek. Mógłby prowadzić warsztaty asertywności w pobliskiej poradni. Gdyby mu się chciało. Nie ma Edmunda, jest Jakub, i dobrze. Zwłaszcza, że kiedy na polu non stop leje i nie da się wyjść, żeby z sąsiadkami poplotkować, to człowiek sam siedzieć w domu nie musi i o pogodzie, również tej w duszy, ma komu opowiedzieć.

wtorek, 6 sierpnia 2013


Zły

Wygląda na to, że bunt lokalnej społeczności przybrał realne kształty. Zmaterializował się. Gdy, bądź co bądź, rozsądne głosy niezadowolenia spowodowane ustawą śmieciową (”kto to widział, żeby śmieci myć, to mądry to wymyślił, żeby śmieci myć?!”) ustąpiły miejsca już bardziej spolegliwym, ale dalej dającym wyraz niezadowoleniu wątpliwościom ( „To, co ja teraz po całej Hucie ze śmieciami będę latał?!”), coś pękło. Coś zahuczało. Coś zaszumiało i pod osłoną nocy zaatakował ON.

Nieuchwytny, efemeryczny twór. Nikt go nigdy nie widział. Pewne jest, że odznacza się nadludzką siłą i że powstał by bronić pokrzywdzonych, nawet kosztem złamanego prawa lub choćby popełnienia kilku wykroczeń. On częścią tej siły... To najprawdopodobniej z jego ręki powalonych zostało na ziemię już kilka dzwonów na segregowane odpady. Tak, tych samych, których trzeba szukać po całej Hucie i jeszcze śmieci segregowane segregować, zamiast, jak głosiła broszura rozesłana kilka miesięcy wcześniej: wszystko do żółtego pojemnika. Najlepiej zlokalizownanego niedaleko altanki śmietnikowej, żeby nowohuckich staruszków nie ganiać Bóg wie, gdzie. Zaatakował, nie przebierając w środkach. Dostało się nawet niewinnemu kontenerowi na odzież używaną. Kilka śmietników spłonęło. Jak rewolucja, to rewolucja. Władze osiedlowe zadrżały. Właściwe kontenery tam, gdzie trzeba, rozstawiły. Można? Można!

Po cichu liczymy jednak na to, że stwór nie zniknał zupełnie i że jeszcze nieraz wystąpi w naszej obronie. Zwłaszcza, że niesprawiedliwość przybiera tu różne formy, o czym świadczyć mogą dające temu wyraz ogłoszenia. Jak choćby informacja witająca gości pobliskiego „chińczyka”, mówiąca o tym, że trzeba płacić zanim się zje, bo byli tacy, co zjedli i poszli niezapłaciwszy. Inna karteczka zawisła, gdy dość niedawno łupem złodzieja padły spodnie. Konkretnie „ulubione spodnie taty”, które „zgineły w niewyjaśnionych okolicznościach” ze sznurka pod blokiem nr 4. We need a hero.

Oczywiście, możliwe, że za sprawą powalonych kontenerów stali okoliczni strongmeni, którzy pod osłoną nocy urządzili sobie zawody. W końcu na ulicy roi się od mężczyzn, których od komiksowego Hulka róźni jedynie kolor skóry. Mało apetyczną zieleń zastępuje opalenizna w odcieniach od złota do ciemnego brązu. Ale poza tym, wszystko się zgadza: postawa, gabaryty, nawet odgłosy, co do których nie można mieć pewności, czy wyrażają zadowolenie, czy wręcz odwrotnie.


A jednak taki tyrmandowski Zły, to by nam się tutaj przydał...