Nowa Huta jest tutaj

Nowa Huta jest tutaj

czwartek, 19 września 2013

Nowa Huć, czyli o miłości

Deszczowe dni położyły kres porze roku, o której śpiewali The Zombies. Żaden osiedlowy Romeo nie zawoła, jak jeszcze 2 tygodnie temu pod oknem jednego z wieżowców na osiedlu Przy Arce: Gośka, na pole! Już! Żadnen też kilka lat młodszy przyjezdny nie będzie się o owo pole przekomarzał. Jak ma się te 11 lat, to rozmowa z dziewczyną łatwa nie jest. On przyjezdny, ona tutejsza, no to o czym tu gadać? A czasu mało, żeby wakacyjna miłość zaowocowała pocztówką z Krakowa, lub choćby nową znajomą na Facebooku. Pogadali. Najpierw o szkole. Kto chodzi do lepszej. W której jest sklepik. Gdzie lepsze obiady. W końcu zaczęli roztrząsać stary, zapiekły spór o to, czy się mówi: „na dwór”, czy „na pole”. Kiedy wszystkie znane argumenty już padły, chłopak zażartował: Na pole, na pole, jak jakiś Napoleon po czym zadumał się: a kto to był ten Napoleon? Ona: to takie ciastko jest. On: nieee, to z mitologii.

No ale to jeszcze wakacje były. Głowa odpoczywa. Wiedza wietrzeje. Ważne, że gadka się klei. Jak się nie klei, to nie ma pod czyim oknem wołać. Potem się pod dawnym kinem Świt, które w ładnym, świeżo odremontowanym budynku mieści teraz supermarket Tesco, ogłoszenie pojawia: Panią na spotkania bez zobowiązań poznam i numer telefonu wypisany wielokrotnie. Im więcej kandydatek, tym lepiej. Marketing to się nazywa. Trzeba się umieć sprzedać. Trzeba utrafić w target. Tesco utrafiło. Dzikie tłumy ciągną dniami i nocami. To czemu ów pan nie miałby spróbować? Tylko strategia słabo dopasowana. Kiedyś pewnien kolega zapytał mojej koleżanki: będziesz moją dziewczyną?. Nie - odpowiedziała. A ty? - zapytał kolejną i tym samym jego szanse spadły do zera, bo się okazało, że żadna z nich nie była „tą jedyną”.

Niejedna się już o tym przekonała i to odkrycie sprowadziło na dusze biedaczki dni co najmniej tak deszczowe, jak ta jesień przedwczesna za oknem. Moja sąsiadka, której wiek zdradza jedynie twarz, bo ubranie, opalenizna i tatauaż zdają się sugerować jakieś 10 lat mniej, mogła być takiego zdarzenia ofiarą. Sprawca znany z imienia. Wytatuowane kursywą na ramieniu: ”Edmund” zdradza skąd jej zaduma i troska, na twarzy wyryte. Co począć? Ogłoszenia pod Tesco raczej nie wywiesi. Na anons wspomniany również nie odpowie. Pozostaje wyjście alternatywne. Tłusty kocurek lub, również bardzo w tych stronach popularny, koślawy kundelek. Zawsze to smutne, kiedy się ludzko-ludzkie relacje zastępuje ludzko-zwierzęcymi. Wydaje mi się też, że nieuczciwe w stosunku do zwierząt. Zwierzę ma prawo być zwierzęciem, a nie mężem/żoną/dzieckiem/przyjacielem (niepotrzebne skreślić).

Nie zrozumcie mnie źle. Nie snuję tu wizji katastroficznych. To, że zaczyna się od 11 letniego Napoleona z palcu zabaw, nie musi oznaczać, że nieuchronnym finałem będzie kiepski tatuaż i kot jako nagroda pocieszenia. Życie takie złe nie jest. Nie zawsze dostajesz zonka. Ot, choćby niedawno w pobliskim kościele na Ludźmierskiej chrzest był. Długość sukienki mamy odwrotnie proporcjonalna do wysokości obcasów. Pozłacana biel podkreślała intensywność opalenizny. Świeżo wygolona łysa czaszka taty połyskiwała. Podobnie garnitur opięty na monstrualnych rozmiarów klatce piersiowej. Mała Olimpio Kowalska, witamy w gronie wierzących! To się nazywa love story z happy endem. A właściwie z happy beginingiem, bo to, co kończy filmy, zwykle zaczyna coś w realu.


No, ale jak już Edmund zawiedzie, pozostaje tłusty kocur Jakub. Ten sam, o którym wspominałam w którymś z poprzednich postów. Kot pyszałek. Mógłby prowadzić warsztaty asertywności w pobliskiej poradni. Gdyby mu się chciało. Nie ma Edmunda, jest Jakub, i dobrze. Zwłaszcza, że kiedy na polu non stop leje i nie da się wyjść, żeby z sąsiadkami poplotkować, to człowiek sam siedzieć w domu nie musi i o pogodzie, również tej w duszy, ma komu opowiedzieć.

wtorek, 6 sierpnia 2013


Zły

Wygląda na to, że bunt lokalnej społeczności przybrał realne kształty. Zmaterializował się. Gdy, bądź co bądź, rozsądne głosy niezadowolenia spowodowane ustawą śmieciową (”kto to widział, żeby śmieci myć, to mądry to wymyślił, żeby śmieci myć?!”) ustąpiły miejsca już bardziej spolegliwym, ale dalej dającym wyraz niezadowoleniu wątpliwościom ( „To, co ja teraz po całej Hucie ze śmieciami będę latał?!”), coś pękło. Coś zahuczało. Coś zaszumiało i pod osłoną nocy zaatakował ON.

Nieuchwytny, efemeryczny twór. Nikt go nigdy nie widział. Pewne jest, że odznacza się nadludzką siłą i że powstał by bronić pokrzywdzonych, nawet kosztem złamanego prawa lub choćby popełnienia kilku wykroczeń. On częścią tej siły... To najprawdopodobniej z jego ręki powalonych zostało na ziemię już kilka dzwonów na segregowane odpady. Tak, tych samych, których trzeba szukać po całej Hucie i jeszcze śmieci segregowane segregować, zamiast, jak głosiła broszura rozesłana kilka miesięcy wcześniej: wszystko do żółtego pojemnika. Najlepiej zlokalizownanego niedaleko altanki śmietnikowej, żeby nowohuckich staruszków nie ganiać Bóg wie, gdzie. Zaatakował, nie przebierając w środkach. Dostało się nawet niewinnemu kontenerowi na odzież używaną. Kilka śmietników spłonęło. Jak rewolucja, to rewolucja. Władze osiedlowe zadrżały. Właściwe kontenery tam, gdzie trzeba, rozstawiły. Można? Można!

Po cichu liczymy jednak na to, że stwór nie zniknał zupełnie i że jeszcze nieraz wystąpi w naszej obronie. Zwłaszcza, że niesprawiedliwość przybiera tu różne formy, o czym świadczyć mogą dające temu wyraz ogłoszenia. Jak choćby informacja witająca gości pobliskiego „chińczyka”, mówiąca o tym, że trzeba płacić zanim się zje, bo byli tacy, co zjedli i poszli niezapłaciwszy. Inna karteczka zawisła, gdy dość niedawno łupem złodzieja padły spodnie. Konkretnie „ulubione spodnie taty”, które „zgineły w niewyjaśnionych okolicznościach” ze sznurka pod blokiem nr 4. We need a hero.

Oczywiście, możliwe, że za sprawą powalonych kontenerów stali okoliczni strongmeni, którzy pod osłoną nocy urządzili sobie zawody. W końcu na ulicy roi się od mężczyzn, których od komiksowego Hulka róźni jedynie kolor skóry. Mało apetyczną zieleń zastępuje opalenizna w odcieniach od złota do ciemnego brązu. Ale poza tym, wszystko się zgadza: postawa, gabaryty, nawet odgłosy, co do których nie można mieć pewności, czy wyrażają zadowolenie, czy wręcz odwrotnie.


A jednak taki tyrmandowski Zły, to by nam się tutaj przydał...

piątek, 26 lipca 2013

Wakacje


Zrobiłam sobie wakacje. Od Nowej Huty i od bloga. Z rozleniwienia, które mnie ogarnęło nie mogę się otrząsnąć do tej pory. Pewnie dlatego, że cała Huta mu się poddała. Łącznie z ekipą, która miała postawić mi przed blokiem wspomnianą już altankę śmietnikową. Muszę ekipę pochwalić, bo udalo im się tego dokonać jedynie z dwutygodniowym opóźnieniem. Sama nie wiem, jak oni to zrobili, bo ilekroć ciekawsko wyglądałam przez okno, zamiast budować biesiadowali. Ochoczo i głośno. Niby na chwilę jeden z drugim na cegłach przycupnęli i już tak zostało. Raz próbowałam ich ominąć, a to z wielkim wypakowanym zabawkami do piasku i zakupami wózku, niełatwe i jeden do drugiego zagaił:”Jeszcze sobie Wojtusiu ognisko tu rozpal”. Padła także „kurwa”, tylko nie pamiętam, czy przed Wojtusiem, czy po ognisku. Nie rozpalił. Na Wojtusia iskiereczka nie zamrugała i kiełbasę pożarł na surowo. Altanka stoi i pyszni się wśród wybujałej zieleni. 

„Ale dużo liści” stwierdził syn gapiąc się przez okno po powrocie znad morza. Liście już były, ale rzeczywiście, jakby ich więcej. Wszystko żyje rośnie, zielenieje. Ostrzeżenie dla alergików: kwitną trawy, lipy, pokrzywa. Drżyjcie alergicy. Pokrzywy wyrastają spomiędzy starych płyt chodnikowych i pylą. Nocą zasadzone przez sąsiadkę malwy obżerają ślimaki bez muszli, nic nie robiąc sobie z faktu h, że wyglądają, jak pełzające ekstrementy. Łabędzie zamieszkujące Małpi Gaj na Zalewie Nowohuckim nic nie robią sobie z zakazu karmienia ptactwa wodnego i czekają na rozmoczony w wodzie chleb wrzucany im przez pólnagie, umorusane w piasku dzieciaki. Ich rodzice, dziadkowie, psy, nic nie robią sobie natomiast z zakazu kąpieli i chlapią się beztrosko kawałek dalej. Opalone golasy w każdym wieku pokrywają niemal każdy kawałek trawy. 


Wracam, mijając połyskujący w palącym, mimo późnej pory, słońcu czołg przed Muzeum Czynu Zbrojnego. Starszy Pan siedzący na ławeczce obok wypatruje kogoś do zagadania. „Piękne dziewczyny!” wykrzykuje radośnie na widok mnie i mojej Aśki w wózeczku. Nikt nie potrafi prawić takich komplementów, jak staruszkowie. Uśmiecham się do niego rozbawiona, na co z rozmachem wskazuje mi na idące nieopodal nastolatki zapewne wracające z całodniowego opalania: „No nie pięknie stworzone?!”. No pięknie. Jak te łabedzie, golasy, chaszcze, malwy. Nawet ślimaki, których pełzanie podkreśla jeszcze bardziej panujące tu cudowne wakacyjne rozleniwienie.







poniedziałek, 27 maja 2013

Czego nie lubię

Dziś rano był u nas sąsiad w sprawie petycji. Miasto zarządziło segregację, bo Unia, więc trzeba zmienić altankę śmietnikową. Odkazić też by się przydało, bo robactwo. A no właśnie.

Robactwo, a konkretnie kilku naprawdę dużych przedstawicieli gatunku, o którym opowiada pewna znana, ludowa, meksykańska piosenka, odwiedziło mnie jakiś czas temu. Choć porusza się to identycznie, jak pewna mała dziewczynka, którą kocham do szaleństwa, budzi u mnie zupełnie inne emocje i nie są to ani czułość, ani radość. Jak się nad tym pomyśli, to w sumie takiego robala żal. Że aż tak brzydzi i odstręcza, a przecież jego determinacja, wytrwałość, organizacja, a nawet inteligencja powinny robić wrażenie. Ale jego świat, to coś, z czym ja nie chcę mieć nic do czynienia.

Tuż obok rozciągają się równoległe światy, co do których wolałabym, żeby takimi pozostały i za żadne skarby nie krzyżowały się z moim, a jednak krzyżują się. Spacerując po ulicach, mijam nieprzytomnie pijanych. Kiedyś byłam świadkiem, jak jeden drugiego próbował namówić, żeby zjadł dżdżownicę, którą spomiędzy płyt chodnikowych wygonił ulewny deszcz. „No co Ty stary, ja bez zapity nie dam rady”. Anegdotę zapamiętałam i uciekłam, żeby nie zostać w to wplątana, podobnie jak ta Bogu ducha winna dżdżownica.

Jest też świat dorastającej młodzieży. Ja wiem, ja pamiętam to głupkowate dążenie, żeby się określić nazwać i zaliczyć do grupy, nawet kosztem udawania kogoś, kim nie byłam. W pewnym wieku tak się po prostu ma, potem się to wypiera i zapomina. Ale te duże dzieci oblepiają place zabaw, gdzie bywam ze swoimi mniejszymi dziećmi, więc nie zauważać nie mogę i przed wyrażeniem dezaprobaty się nie powstrzymam. Nie lubię hierarchii. Najwyżej dziewczynka w w obcisłych leginsach i pofarbowaną na czarno modną fryzurką. Zwraca na siebie uwagę piszcząc krzycząc, przeklinając i wyzywająco całując się ze swoim chłopakiem. Jej bliźniaczo podobna koleżanka (identyczne ciuchy, identyczna fryzura) nie ma chłopaka, więc nadrabia śpiewając głośno grafomańskie hymny na cześć jednej z bardziej popularnych drużyn piłkarskich. Później poszerza repertuar o równie grafomański tekst hip hopowej piosenki, podkład puszczając sobie z komórki. W ten sposób udaje się jej przemycić kilka naprawdę soczystych przekleństw.

Co do przeklinania, nie jestem ortodoksem. Znam cudownych rodziców obdarowanych przez Pana Boga równie cudownym potomkiem. Potomek ma kolki i wrzeszczy w niebogłosy i kiedy już zawiodą wszystkie metody babć, cioć, mam, położnych. Kiedy nie działa ani odgłos odkurzacza, ani ciepły okład na brzuszek, ani koperkowa herbatka, ani w ogóle nic, to po godzinie następuje taka wymiana zdań: Ale napierdala, nie?” „No!”. Czasami człowiek musi...

Jeszcze bardziej od tej głupkowatej hierarchii i przekleństw odstręcza mnie jednak, co innego. Nagle piski, pomruki, przekleństwa, dają wyraz niezadowoleniu, które zawisa w powietrzu, jak gęsty smog. Dlaczego? „Rumuny idą”. Konkretnie mama Romka z dwójką dzieciaków, które też chcą poszaleć na placu. Tu moje „Nie lubię” osiąga apogeum i zaczynam marzyć o środku na dezynfekcję, którym się usunie takie zachowanie sprzed moich oczu, z placu zabaw, z ulic, z całej dzielnicy.

Jak? Nie wiem, może Unia coś poradzi...


wtorek, 21 maja 2013

Nowa Huta zaprasza

Mieszkam tu od niedawna i wciąż świeże są dla mnie wspomnienia zamieszania towarzyszącego przeprowadzce. Niekończące się tury w tę i we w tę po jeszcze kilka kartonów. Albo zabraknie farby lub taśmy malarskiej i trzeba po nie jechać, bo robota nie może się posuwać dalej w zaplanowanym tempie. Ilekroć jechaliśmy tu samochodem, mijaliśmy budynek, na którym ktoś nabazgrał: „Zapraszamy na wpierdol”.

Ta parodia gościnności, z którą stykałam się w momencie, w którym oczekiwałam raczej ciepłego przyjęcia w nowym miejscu, wprawiała mnie, przyznaję, w konsternację. Gdzieś tam w pamięci miałam jeszcze, nie do końca sprawiedliwą, ale krążącą opinię o Nowej Hucie, jako miejscu niebezpiecznym. Od tego czasu musiałam ją zrewidować. Zakapturzeni panowie sprzed bloku są zawsze pierwsi w kolejce, żeby pomóc mi z wózkiem. Wiele mówiący jest napis, na koszulce, którą od czasu do czasu nosi jeden z nich:”Honor Szacunek Elegancja Styl”. Dwóch ostatnich wymienionych na niej elementów, wbrew pozorom, też chłopakom nie brakuje. Nie doświadczyłam tu żadnej agresji, jak już to raczej prostodusznej wulgarności.

Napisy na murach śledzę z niesłabnącym zainteresowaniem. Przeważają wulgarne i bezsensowne gryzmoły, ale, ale, są też perełki, jak na przykład: „Miej to na uwadze, Hutnik trzyma tu władzę” - zgrabny rym z osiedla Na Skarpie, czy też, mimo wszystko, ciekawa koncepcja, żeby z owego „Hutnika” zrobić „Chodnik”. Aż się prosi o bardziej wulgarną przeróbkę, ale może nie jest to wróg traktowany tak poważnie jak Wisła/Cracovia (niepotrzebne skreślić).

Niektóre napisy zdają się mówić coś o ich autorach. „Choćcie do nas kobiety mamy dla was maczety” to, moim zdaniem, nie tylko wynik kłopotów z ortografią, ale także zacierającej się granicy pomiędzy agresją, a miłością.

Mój faworyt to głęboki, filozoficzny tekst, który wgniótłby mnie w fotel, gdybym owy mebel miała pod ręką (a raczej pupą). „Jesteście w błędzie, was tu nigdy nie będzie”. Wystarczy wyciągnąć wnioski metafizyczne. Efekt murowany. Chcecie więcej? W imieniu swoim i autorów powyższych tekstów, zapraszam...

wtorek, 14 maja 2013


Na zewnątrz

Na nowych osiedlach przed blokami nie stawia się ławek. Jak są ławki to siadają na nich ludzie. Różni ludzie, siadają nieraz zbyt późno, żeby rozmawiać. Nie daj Bóg przy piwie. Tutaj na Hucie aż roi się od ławeczek, są też stoliki z szachownicą, place zabaw ze stołami do ping ponga i piłkarzyków. Przed blokiem stoją specjalne metalowe stelaże do wieszania prania. Życie toczy się na zewnątrz. Wszystko temu sprzyja.

Początkowo szokowała mnie bielizna sąsiadki susząca się beztrosko przed moim oknem Tuż za blokiem szeroka ulica Andersa, banki, sklepy, a tu pranie. Ale to jest nasze podwórko, przedłużenie naszych mieszkań. Staruszek sąsiad wychodzi przed blok z puszką i szmatką i pastuje buty. Inny wynosi sobie fotel i zydelek dla swojego wiekowego, koślawego ale sympatycznego kundla. Grzeją się na słońcu. Sąsiadki obsiadają ławeczki jak ptaki, jedna obok drugiej i świergocą żarliwie, o tym, co ich martwi, co u ich dzieci słychać, gdzie dobry chleb, a gdzie rzeźnik oszukuje i sprzedaje stare mięso. Czasem która wygląda przez okno, druga się zatrzyma i rozmowa się toczy. Niezależnie od tego, że dzieli je kilka pięter i trzeba mówić odpowiednio głośno. Kawałek dalej przy plantach Bieńczyckich mężczyźni grają w karty siarczyście przeklinając. Dzieciaki wiszą jak małpy na trzepakach. Inne grają w sobie tylko znaną grę odbijając piłką do siatkówki o stół do ping ponga. Tata dziewczynki, która w piaskownicy pracowicie stawia babki z piasku i doprawia je trawą i liśćmi, leży na ławce obok bez koszulki i się opala.

To niemal wakacyjne rozprężenie towarzyszące ciepłym dniom zmienia swój charakter, kiedy słońce zachodzi. Rozmowy są dalej głośne i bez cenzury, a kolejne dawki alkoholu nadają im czasem agresywny przebieg. Jeżeli pogoda nie dopisze, towarzystwo bez ogródek przenosi się na klatkę schodową. Wtedy ta ogromna nowohucka rodzina, której, chcąc nie chcąc, stałam się częścią, z jej absolutną swobodą, zaczyna działać mi na nerwy. Wtedy rozumiem tych, którzy przed swoimi blokami nie pozwalają stawiać ławek.

wtorek, 7 maja 2013


Sąsiedzi

Niecały miesiąc po tym, jak się tu wprowadziłam podeszła do mnie sąsiadka, żeby mi się przedstawić. Oświadczyła, że jest najstarszą mieszkanką w naszej klatce i już 56 lat spędziła w Hucie. Pomogłam jej z siatkami, a w międzyczasie wypytała mnie o dzieci, opowiedziała o wszystkich swoich dolegliwościach oraz życzyła mi, żeby nam tu było dobrze. Byłam pod wrażeniem.

Ostatnie kilka lat spędziłam w bloku na Żabińcu. Luksusowe osiedle, które okazało się architektonicznym bublem. Blok obok bloku, niedokończona droga, z powodu kłótni, która wybuchła pomiędzy spółdzielniami sąsiadujących ze sobą budynków, noclegownia studentów Uniwersytetu Rolniczego. Nie mogę zaprzeczyć, przyzwyczaiłam się i miałam tam swoje ulubione miejsca, ale nigdy nie czułam się tam u siebie. Tu trafiłam do miejsca, gdzie ludzie byli zakorzenieni od dawna, mało tego, przyjęto mnie życzliwie.

Sąsiedzi z naprzeciwka od początku zaoferowali nam swoje narzędzia, w razie gdyby nam jakiegoś zabrakło. Kilka miesięcy temu zaszwankowała bateria prysznicowa w łazience i poprosiłam o pomoc znajomego. Kilkukrotnie powtórzyłam mu, żeby konkretnie wymienił z nazwy wszystko, co mu jest potrzebne, bo ja kompletnie się nie znam. Był tym tak zaaferowany, że, że nie zdążyłam się nawet przywitać i wytłumaczyć synowi sąsiadów, który nie bardzo mnie kojarzył, o co chodzi, a on od razu przeszedł do rzeczy. Zabrzmiało, jakby składał zamówienie. Dodam, że byłam w kapciach, a w ręku trzymałam kubek z niedopitą kawą, który z rozpędu wzięłam ze sobą. Powstrzymałam atak śmiechu i wytłumaczyłam o co chodzi. Odczułam wtedy, jak bardzo odpowiada mi panująca tu swoboda i otwartość.

Ona oczywiście ma swoją cenę. Jak to w małych społecznościach bywa, wszyscy się znają, a w związku z tym dużo o sobie wiedzą. Nie da się obwarować i zagwarantować sobie większej prywatności. Mamy tu taki dzienny osiedlowy monitoring. Sąsiedzi, zwłaszcza ci przesiadujący przed blokiem, znają mój rytm dnia. Wiedzą, kiedy odbieram syna z przedszkola, a kiedy mała jest chora i nie wychodzimy na spacery. Wiedzą, jakim samochodem jeździmy i gdzie zwykle go parkujemy.

Doceniłam to, kiedy pewnego wieczora zapomniałam zamknąć w aucie tylnych drzwi i jakiś okoliczny łobuz otworzył je na oścież. Ok. 22 zadzwonił domofon, byli to sąsiedzi z bloku obok. Ich ojciec wiedział, czyje to auto i gdzie mieszkamy, a oni pośpieszyli, żeby nas ostrzec. Byłam zbudowana taką troską o czyjąś własność i ich czynną postawą społeczną. Do tego stopnia, że kiedy o pierwszej w nocy usłyszałam donośny hałas ze znajdującej się pod nami piwnicy, niewiele myśląc zgłosiłam to policji. Trochę straciłam rezon, kiedy życzliwy, choć poddenerwowany oficer poinformował mnie, że „matka wysłała naszego sąsiada po ogórki”. Nie wiem, czy gdyby zaszła taka potrzeba, moja kolejna interwencja, zostanie potraktowana poważnie. Może na okolicznym komisariacie uchodzę już za miejscową wariatkę. Po dłuższym zastanowieniu doszłam jednak do wniosku, że w gruncie rzeczy, gdyby ktoś rzeczywiście próbował ich obrabować, mogliby stracić cały zapas tych pracochłonnych specjałów. Uważam nawet, że mam moralne prawo do podziękowań w postaci jednego słoika domowych ogórków, najchętniej kiszonych.

poniedziałek, 6 maja 2013


Zakupy

„Fajna bluza, co na Tomexie kupiłaś?” - o to na razie nikt mnie oskarżyć nie może, bo jeszcze się tam nie ubierałam. Tamtejszych mebli kuchennych sprzedawanych w przyczepach, ani dywanu w kształcie motyla lub z podobizną Jana Pawła II, też nie mam. Robię tam głównie zakupy spożywcze Niedawno wybrałam się po pasztet.

Kupuje tam najczęściej kilka swoich, ulubionych produktów. Jajka, od pana, który zapytał mnie kiedyś, czy zastanawiałam się, czym jest nieskończoność (ciekawe, czy to oferowany przez niego produkt zainspirował go do takich rozważań), bakalie od wyluzowanego młodego chłopaka w modnych ciuchach, który poza orzechami włoskimi, rodzynkami etc. sprzedaje też orzeszki pini i suszone truskawki, kiszoną kapustę i włoszczyznę od osławionych blondynek, które zawsze dodadzą mi jakąś gratisową marchewkę, czy cebulkę „żeby dzieci były zdrowe” no i pasztet. Przynajmniej do niedawna.

Zanim po to wszystko dotrę, mijam mnóstwo podobnych butików oferujących niemal identyczne ciuchy i buty, które potem widzę u kobiet na ulicy. Przedział wiekowy 9-69. Obojętnie czy dotyczy to leginsów w panterkę czy cieszących się ostatnio olbrzymią popularnością czapek z dwoma pomponami, które stanowią jednocześnie uszka wyszytego pod nimi pyszczka misia. Po wędliny chodzę do sklepów, w których sprzedawcy sami próbują tego, co sprzedają i otwarcie mówią, czy świeże, czy ludzie kupują, a może tym razem za rzadkie, niedoprawione i nie warto brać. Szczególnie upodobałam sobie sklepik, w którym najlepsze produkty uzyskują opinię „zarąbistych”.

Tym razem sprzedawczyni, widząc, że jestem z wózkiem, zaczęła opowiadać mi niezwykle makabryczną historię o martwym niemowlaku, która miała dowieść jej wielkiej wrażliwości i miłości do dzieci („takem się upłakała”) oraz silnego poczucia sprawiedliwości ( „ja bym tej babie łeb do tego wiadra wsadziła (...) zupełnie zdrowiutki chłopczyk, a to się ludziom czasem chore rodzą”). W międzyczasie wplatała do swojej wypowiedzi uwagi dotyczące mojego zakupu. Że świeżutki, pyszny, z prawdziwego mięsa. W pewnej chwili groteskowość, tego co usłyszałam przerosła mnie zupełnie. Pasztet z niemowlęcia - taki makabryczny obrazek powstał w mojej głowie. Zapłaciłam, podziękowałam, poszłam. Jeszcze się do pasztetu nie przełamałam. Ale myślę, żeby się wybrać po stołki do kuchni, bo ikeowskie, ku uciesze okolicznych poszukiwaczy metali do skupu, ciągle się wyginają i łamią, więc pewnie niebawem znowu odwiedzę Tomex.

piątek, 19 kwietnia 2013

Przez okno

Podglądam i podsłuchuję. Tu jest inaczej, a to budzi ciekawość. Zimą i jesienią szara kamienica z naprzeciwka wygląda smutno. Na świerkach siadają sroki i sikorki. Wiosną i latem, jest głośniej. Kiedy wieszam pranie na wysięgniku (balkonu nie mam), słyszę, jak coś bzyczy, ludzie gadają. Tłusty kot mojej sąsiadki, patrzy na mnie z pewnością siebie, która mnie peszy. Ma się rozumieć, że nie tylko pory roku decydują o tym, co widzę. Tym bardziej, że nie różnią się zbytnio od tego, co już znam. Ludzie, to co innego.

Była niedawno u mnie lekarka. Paniusia i snobka. Nie przepadam za nią, ale chodziło o dobro dziecka, więc duma w kieszeń, 120 zł na stół. Całym swoim zachowaniem okazywała wyższość. Mówiła o certyfikowanym mleku, ekologicznej marchwi, mięsku ze słoiczka. W pewnej chwili słuchałam już tylko piąte przez dziesiąte. Przez okno, do którego paniusia stała tyłem, zobaczyłam swojego sąsiada.

Żeby było jasne. Nie żywię do niego antypatii, wręcz przeciwnie. Pomimo, że to jeden z tych podstarzałych nastolatków, którzy nadal stoją z piwem pod blokiem, chociaż wydaje się, że powinni między 8 a 16 znikać z oczu moim starszym sąsiadom, gospodyniom domowym i innym, którzy spędzają przedpołudnie w okolicy. Ta sympatia najpewniej stąd, że facet przypomina mi mojego kolegę z podstawówki. Niski, w okularach, świetny z matematyki, a pomimo to dzieciaki go lubiły. Podobno fenomen Napoleona wynikał z jego wzrostu. Musiał nadrabiać braki i na tym się wybił. Podejrzewam, że mój kolega nie zostanie cesarzem Francji, ani koszykarzem NBA, jak planował (sic!), ale mam nadzieję, że robi teraz coś ciekawego. Nie to, co wspomniany sąsiad. Podobieństwo, które zauważam każe mi jednak myśleć o nim, jako o chłopaku z pomysłami, którym być może był, zanim piwko zaczęło systematycznie podżerać mu mózg.

Tym razem wypił trochę więcej niż zwykle i chyba nie za bardzo był świadomy tego, gdzie jest, ani co się z nim dzieje. Jego twarz ściągnął grymas cierpienia, a on jakby nigdy nic rozpiął rozporek i zaczął sikać. W tamtej chwili nie docierał do mnie komizm całej sytuacji. Zastanawiałam się tylko, co będzie jeśli zauważy to owa pani, która zachowywała się jak gdyby jej fizjologia nie dotyczyła. W pewnej chwili sąsiad zatoczył się, rozciągnął ramiona, jak ukrzyżowany i z rozpiętymi spodniami, które nie zasłaniały tego, co powinny, padł na wznak, na krzaki, które się za nim znajdowały. Moja sytuacja stała się jeszcze bardziej dramatyczna. Na szczęście chwilę później na odsiecz przybyli koledzy, pozbierali sąsiada i umieścili na przytulnych schodach mojej klatki schodowej, gdzie mógł zwinąć się w kulę jak olbrzymi wróbel i zasnąć powoli dochodząc do siebie. Nie widziałam miny lekarki, kiedy go mijała, ale podejrzewam, że nie była tym widokiem zachwycona.

Kiedy stres opadł, a babsztyl sobie poszedł, dotarło do mnie, że wzięłam właśnie udział w scenie rodem z filmów Woody’ego Allena i to nawet zabawnej. Myślę, że, w przeciwieństwie do mnie, widzowie się uśmiali.