Właściwie
nikt tu nie przestrzega ustalonej i podobno kiedyś nawet ogłoszonej
oficjalnie zasady, że śmieci wielkogabarytowe można wyrzucać raz
w miesiącu. Należy zostawić je obok altany śmietnikowej na
dzień przed przybyciem ekipy pracowników Przedsiębiorstwa
Oczyszczania Miasta. Przyjeżdża ciężarówka wyposażona w wielki
szpon, dzięki któremu może chwycić i załadować wielkie, ciężkie
szafy, jakby to były drobiazgi i jeszcze miażdży je, by jak
najwięcej się zmieściło. Za każdym razem obserwuje ten proces z
niegasnącym zainteresowaniem. Z chaosu powstaje kosmos... Nie trwa
on jednak zbyt długo. Już na drugi dzień pojawiają się stare
muszle klozetowe, wyleniałe kanapy i potłuczone lustra. Gdyby
ludzie przestrzegali wyznaczonego terminu, takiego mini wysypiska
przed moim oknem można by było uniknąć. Śmieci nie zalegałyby
tygodniami czekając na kolejną wizytę Wielkiego Szpona. Pytanie
jednak, gdzie miałyby zalegać? Chyba nie w remontowanym właśnie
mieszkaniu po zmarłej babci. Tym bardziej, że najprawdopodobniej
miała w zwyczaju, niczym drogocenny skarb, przechowywać dla
potomnych paskudne, peerelowskie kanapy, meblościanki, stoły,
krzesła i taborety odmalowywane wielokrotnie, co zdradza łuszcząca
się z nich wielokolorowa farba. Strychów w budynkach brak. Garaże
mają nieliczni szczęśliwcy. A zresztą przecież parkują tam
swoje auta. Niewielkie piwnice i tak są już przepełnione
przetworami, których od lat nikt nie chce jeść. Trzeba się tej
graciarni gdzieś pozbyć.
A
zatem pozostaje wystawić ją na widok publiczny. Niech inni zobaczą
dobytek będący zapisem czyjegoś życia. Niech przekopią, z pasją
odkrywcy całą tę stertę w poszukiwaniu czegoś cennego. Może w
domu brakuje akurat jakiegoś mebla. Może przyda się na działce.
Coś można porąbać i spalić, także wbrew przepisom i na pohybel
unijnym eko-restrykcjom. Coś zabiorą dzieciaki, żeby stoczyć
bitwę na śmierć i życie, bo ile można przed tym komputerem
siedzieć i tylko patrzeć na przemoc?
Pojawia
się jeszcze pytanie filozoficzne. Czym jest wielkogabarytowy śmieć,
a czym nie jest? Czy chodzi tylko o rozmiar, czy też o zastosowanie
danego przedmiotu. Czy musi to być mebel? A pralka? To raczej
„elektrośmieć” dla Elektrobrygady, która wezwana telefonicznie
przybywa z odsieczą i uwalnia właściciela od zbędnego balastu.
Jak dryżyna R - w specjalnej furgonetce. A jednak pralki też stoją.
Niedługo, bo zaraz ktoś przychodzi i rozłupuje, uzyskując
drogocenny metal. „Zawsze na to piwo będzie”, jak twierdzi mój
sąsiad, który zwykł kłaniać mi się w pas w odpowiedzi na moje
„dzień dobry”, rzucone lękliwie podczas ucieczki przed jego
wiecznie wściekłym, przypominającym szakala, psem. Czasem ludzie
wyrzucają nawet przerośnięte kwiaty w wielkich donicach. A zatem
nawet coś żywego może stanowić wielkogabarytowy śmieć. Ale,
ale, pytanie, dla którego ten wpis powstał brzmi: czy można
wyrzucić siebie?
To
nie jest bynajmniej teoretyczny koncept, będący wykwitem umysłu
zmęczonej rutyną dnia i upałem, już nie tak młodej, ale młodemu
dziecku matki. Kilka dni temu na widocznym przez moje kuchenne okno
mini wysypisku pojawił się mężczyzna. Siedział i sączył piwo.
Czasem chodził i palił. Czasem spał skulony na prowizorycznym
legowisku. Czasami gdzieś znikał, żeby później znowu wrócić i
powtarzać wymienione czynności. Może miał nadzieję, że żona
zmieni zdanie i po niego przyjedzie. To, że to jego żona to tylko
przypuszczenie. Co prawda jej zadbany wygląd, fryzura, opalenizna,
letnia sukienka i sandały kontrastowały z przybrudzonym ubraniem
mężczyzny i jego poobijaną twarzą, ale obstawiam, że to raczej
żona niż córka. Po raz pierwszy zobaczyłam ich tu razem. Widać
postanowili nie tylko dać swoje śmieci innym do przegrzebania, ale
nawet wyprać swoje brudy na oczach i uszach innych. Jej zdaniem to
jego wina, że tak skończył. Że popsuł się i teraz zasiada, jako
odpad czekając na ciężarówkę ze szponem. To o winie słyszałam
mimowolnie. Reszta kłótni docierała do mnie już trudnymi do
zrozumienia półsłówkami. Kobieta wsiadła do samochodu i
odjechała. Mężczyzna został. Jak porzucony psiak. Tylko, że nikt
go żadnym sznurkiem nie przywiązał. Kiedyś pewnie sam sobie tę
pętlę zacisnął. To jest takie proste i takie trudne jednocześnie.
Pijesz. Pijesz częściej. Pijesz, bo masz problemy. W końcu twoim
najgorszym problemem jest to, że pijesz. A najczęściej nie tylko
twoim. Wszyscy to wiedzą, a jednak tylu ludzi się na to łapie.
Kilka dni póżniej kobieta przyjechała znowu. Rozmawiali długo i
już spokojniej. Miałam wrażenie, że tym razem to ona go prosi, a
nie wyprasza za drzwi. Może, żeby wsiadł z nią do auta i ten cały
śmietnik zostawił za sobą? Może uznała, że on się do czegoś
jeszcze przyda. Nie wiem. Mimowolnie, zerknęłam na nich kilka razy
kibicując po cichu, żeby wszystko skończyło się dobrze, chociaż
nie mam pojęcia, co to w ich przypadku oznacza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz